Szukaj na tym blogu

sobota, 26 grudnia 2020

Jazda bez trzymanki




2020 to rok za którym nikt tęsknić nie będzie. To rok, który zafundował nam szaloną 
jazdę bez trzymanki, pomimo zakazu podróżowania. Zamknięto nas w domach, nakazano schować uśmiechy pod materiałem maseczek a zwykły uścisk dłoni dwojga ludzi stał się niemalże przestępstwem, zabroniono serdecznych przyjacielskich uścisków. Z dnia na dzień świat zaczął być postrzegany z perspektywy 2 metrów dystansu społecznego. Zamknięto miejsca rozrywek a spotkania towarzyskie przeniesiono na platformy online. Internet – genialny wynalazek wszechczasów nagle stał się jedyną formą kontaktu ze światem i w tym trudnym roku stanowił sztuczną namiastkę normalności. Zapewne tortura dla ekstrowertyków, dusz towarzystwa i przerażająca niewiadoma dla najstarszego pokolenia. Szerzyła się samotność, narastał smutek, nie raz pojawiały się depresyjne myśli. Spotkania na tej samej platformie, o tej samej porze – razem a jednak osobno. Samotność w sieci rosła, bo tak trudno wyczuć czyjąś energię lub oczarować własną charyzmą. Zabrakło mowy ciała, uwadze umknęły wymowne gesty, ominął nas zapach perfum i szelest oddechu. Niby razem a jednak osobno. Zostały tylko słowa, emocje wyrażane buźkami emoji, to tak niewiele aby zrozumieć się nawzajem. Świat zwolnił, uliczny gwar zamarł ustępując głuchej ciszy – nawet w Londynie – jednym z największych miast świata. W powietrzu wisiała panika, niepewność, strach, pobłażliwość, ignorancja i brak zrozumienia. 2020 to puste kawiarnie, zamknięte restauracje, teatry, kina, odwołane loty, niechęć okazywana pojedynczym, niesfornym turystom buntującym się w desperackim akcie sprzeciwu, to policjanci pytający przechodniów czy ich wyjście z domu to absolutna konieczność. W roku 2020 oglądaliśmy świat z perspektywy dwumetrowego dystansu, rozmawiając stłumionym głosem wydobywającym się spod masek. I być może był to rok idealny dla introwertyków, twórczych dusz, artystów i samotników to jednak nawet największy introwertyk świata ma swoje ulubione miejsce pełne ludzi, z którymi chętnie zatraci się w intrygującej rozmowie. I nawet najbardziej zatwardziały samotnik od czasu do czasu zatęskni za pokrewną duszą. I wreszcie każdy artysta, pisarz i utalentowany twórca potrzebuje natchnienia, które przecież samo nie przyjdzie. Ono wędruje po nieodkrytych szlakach, przesiaduje na krawędzi skały lub ściga się z wiatrem na rowerze lub spadochronie, zdarza się także, że spotkać je można w małych, przytulnych, ukrytych kafejkach znajdujących się w cichych uliczkach. 2020 to rok, za którym nikt tęsknić nie będzie, więc niech odejdzie w zapomnienie i nigdy nie powróci. 2020 to jedyna wędrówka na krawędzi, której zapewne nikt nie chciałby powtarzać. 

 

Życzę Wam żeby 2021 był lepszy niż odchodzący 2020. 

  

Pozdrawiam 

 

Aneta 



P.S. Nie zdążyłam napisać o szalonej wyprawie na Chiński Mur. Teraz chyba nie pora. Ta opowieść musi poczekać na lepsze czasy.  

sobota, 7 marca 2020

Natchnione wędrówki

Pytacie skąd wzięłam pomysł na drugą książkę? No cóż pomysł zrodził się w pięknej Norwegii, lecz sam pomysł nie wystarczy. Niezbędne ku temu jest natchnienie i inspiracja. Zjawiska te natomiast nie zjawiają się na zawołanie, lecz pojawiają się i znikają w nieprzewidywalnych chwilach. One lubią żyć po swojemu z dala od zgiełku zatłoczonych miast, betonowych murów i luksusów wielkich metropolii. A więc jak to się stało, że towarzyszą mi podczas pisania moich książek? Ano zamiast czekać w nieskończoność aż się łaskawie zjawią w moich progach wychodzę im naprzeciw. W mojej drugiej książce (która dopiero się ukaże) górska kraina, przez którą wędruje - znana Wam z powieści „Błękitny Wiatr” Laura -  zainspirowana została najpiękniejszymi szlakami znajdującymi się w Nowej Zelandii i Norwegii. Dwie fantastyczne, dzikie, pełne przygód i malowniczych widoków wyprawy z grupą „obcych ludzi”, których połączyła miłość do gór, żyjąca w nich od zawsze ciekawość świata, niebanalne poczucie piękna i pałająca nimi żądza spełniania nawet najbardziej szalonych marzeń. I ta wspólna pasja wystarczyła, aby rozumiesz się nawzajem bez zbędnych słów. I pomimo, że wraz z Bryttanicą przemierzałam niedostępne szlaki to jednak miałam swoją ukochaną wolność, niezmącony spokój, przestrzeń i ciszę, dzięki której mogłam wsłuchać się w odgłosy szalejącego wiatru i odnaleźć w nim nawoływania Natchnienia. Bo Brittanica zrzesza górskich wędrowców, wytrwałych pozytywnie zakręconych wariatów poszukujących oryginalnych wyzwań, łapaczy marzeń, którzy ćpają góry, twórcze niespokojne dusze podążające uparcie w stronę schowanych w chmurach ośnieżonych górskich szczytów nie zważając na niedogodności wspinaczki, zimny deszcz ostro smagający zmarznięte policzki czy też strome, wyczerpujące podejścia. Wędrujący z Brittanicą cieszą się z czekającego ich noclegu w zimnym, ciemnym schronisku bez ogrzewania, gorących pryszniców i wifi, bo rano obudzą ich pojedyncze promienie wschodzącego słońca, które niepokornie wkradną się do środka poprzez szpary między deskami i zachłysną się powietrzem pachnącym krystalicznie czystą wodą jeziora znajdującego się gdzieś pomiędzy szczytami gór, a ich włosy znów będą czochrane przez niesforny wiatr. Hipnotyzująca przestrzeń i bajkowe widoki rozciągające się dookoła sprawiły że oczyma duszy zobaczyłam krainę, w której dzieje się akcja mojej drugiej powieści. I gdyby nie Brittanica to być może nie powstałaby ta książka, być może nie miałabym tyle radości podczas jej pisania, być może szlak stworzony w powieści nie byłby tak interesujący.  A więc, jeśli jesteś niespokojną duszą pragnącą niebanalnych wyzwań, natchnienia inspiracji, wizualnych doznań piękna przyrody i kochającą górskie przygody, ludzi z pasjami to Brittanica zdecydowanie spełni twoje oczekiwania. Oni zrozumieją Twoje podróżnicze potrzeby i uszanują cele w jakich wybierasz się na wędrówkę. Dodam jeszcze tylko, że „Synowie Ognia” to druga część powieści „Błękitny wiatr” która ukazała się w 2018 
https://lubimyczytac.pl/ksiazka/4856516/blekitny-wiatr

"Synowie ognia" ukaże się wkrótce.

Serdecznie zapraszam również na stronę Brittanicy. Jeśli podróżować to tylko z nimi: https://brittanica.pl


Pozdrawiam

Aneta 

niedziela, 6 maja 2018

Świat do góry nogami


W nawale codziennej monotonii zapominamy o całym pięknie tego świata. Jakże często nie zdajemy sobie sprawy, że pomimo iż odwiedziliśmy wiele niesamowitych miejsc na tej ziemi to przecież wciąż tak wiele cudnych zakątków świata pozostało do zdobycia. Podobno apetyt rośnie w miarę jedzenia – tak samo jest z aktywnymi podróżami. Im więcej miejsc odwiedziliśmy tym bardziej stajemy się wymagający, wybredni i głodni nowych ekscytujących widoków, które zapewnić może jedynie trudna wędrówka pełna niespodzianek. Nie zadowalają nas zwykle, zatłoczone, ogólnodostępne plaże lub wąskie alejki w pobliskim parku.  I coraz trudniej nas czymś zachwycić, aby w rezultacie poczuć się jak w krainie tysiąca i jednej baśni. Nasze mocno wygórowane poczucie piękna i ogromną potrzebę przestrzeni coraz trudniej zaspokoić w tym szaleńczym pędzie naprzód. Świat ma tak wiele do zaoferowania: góry, jeziora, morza, plaże, wulkany, gejzery, jaskinie, ogrody i tysiące innych bogactw, dzięki którym odpoczywamy od zgiełku codzienności. I pomimo, że pałamy miłością do wszystkich wyżej wymienionych cudów natury to jednak na każdy wyjazd musimy się na coś zdecydować, bo przecież podobno nie da się tego pogodzić. Kochamy góry, lecz nie pogardzimy też pustą piaszczystą plażą. Fascynują nas ciemne jaskinie i bulgoczące gorącą lawą wulkany lecz równie chętnie wybierzemy się na spacer po egzotycznych ogrodach. Od najmłodszych lat wpajano nam uparcie, że nie można mieć wszystkiego naraz w jednej czasoprzestrzeni.
A ja powiadam Wam, że można. 
Jest taki kraj na drugim krańcu świata, gdzie matka Natura okazała się wyjątkowo szczodra obdarzając każdy zakątek owego kraju swoją egzotyczną urodą sprawiając że bezkreśnie zatracamy naszą duszę w nadmiarze piękna. Nowa Zelandia to kraj, gdzie sen miesza się z jawą a granica pomiędzy rzeczywistością a światem fantazji jest tak cienka, że niewidoczna gołym okiem. I to właśnie na wyspach Nowej Zelandii leżącej po drugiej stronie globu możemy odnaleźć wszystko w jednym miejscu. 
Dlaczego tak twierdze?
Już opowiadam. 
Zaczynamy od północnej wyspy, gdzie pierwszego dnia odwiedzamy jaskinię Waitomo. To 
dopiero początek naszej przygody i pomimo, że czytaliśmy o tym miejscu nie jeden raz to 
zupełnie niespodziewany się tego czego za chwilę doświadczymy. Wchodząc do środka 
możemy poczuć się jakbyśmy przyszli w odwiedziny do samej Matki Natury w jej 
podziemnym schronisku. Gdy już nasze źrenice przyzwyczają się do panującego tu 
półmroku zauważamy ze jaskinia owa jest doskonałym dowodem na to, że Natura 
opanowała kunszt rzeźbiarski do perfekcji. A w powietrzu wyczuwamy 
łagodny słony zapach. Wraz z doświadczonym przewodnikiem schodzimy w głąb  
jaskini, gdzie spowici w półmroku z zachwytem oglądamy stalaktyty i stalagmity stworzone 
przez kapiącą ze stropu jaskini wodę, z której to wytraca się węglan wapnia.
A może to łzy stworzycielki tej Ziemi, które kontynuują dzieło swej pani?
Natura wita nas w swym podziemnym schronieniu w całej swojej okazałości zabierając nas w podróż przez ciemne podziemne tunele. Stopniowo udziela nam się niezwykle tajemnicza atmosfera panująca w ciemnych grotach. Gdzieś w oddali dochodzi nas plusk wody. Intuicyjnie wyczuwamy, że coś jest na rzeczy, że najlepsze dopiero przed nami. Im głębiej idziemy tym robi się mroczniej a w powietrzu zdaje się słyszeć bicie naszych spragnionych przygody, podekscytowanych mistyczną atmosferą serc. Udziela nam się niezwykły nastrój panujący w podziemnej jaskini. Dochodzimy do miejsca gdzie otaczającą nas przestrzeń wypełnia mroczna ciemność pachnąca świeżością wód podziemnej rzeki. Z biegiem czasu źrenice przyzwyczajają się do panujących ciemności i chwilami dostrzegamy błyszczącą tafle rześkiej rzeki płynącej u naszych stóp. Niemalże po omacku wsiadamy do przycumowanej w pobliżu łodzi i pozwalamy, aby łagodne fale rzeki uniosły nas w ciemną dal. Zasłuchani w spokojny szum unoszącej nas wody i własne rytmiczne oddechy nie ważymy się powiedzieć ani słowa. Dać się porwać łagodnemu nurtowi podziemnej rzeki nie wiedząc, dokąd nas zaniesie i co nas spotka na końcu tego magicznego rejsu i zaufać ciemności, wsłuchując się w jej głuchą ciszę. – Jest to jedyny sposób, aby dostrzec magię tego miejsca. Wydaje nam się że właśnie przeżywamy najbardziej magiczne chwile w naszym życiu i piękniej już być nie może, nic nas już nie zaskoczy. Wydaje nam się że poznaliśmy ten podziemny raj w całej jego cudowności. 
Nic bardziej mylnego. 
Gdy w nasze źrenice wdziera się otaczająca nas ciemność wyostrzają się pozostałe zmysły, 
dzięki którym szum podziemnej rzeki zamienia się w kojącą pieśń Natury, która snuje 
opowieść o dziejach tego miejsca i jego mistycznych właściwościach. Wsłuchując się w 
szepty Natury dowiadujemy się, że oczyma mroku dostrzeżemy nieskończenie więcej niż w 
jaskrawym świetle dnia. Jak zaczarowani rozglądamy się w ciemnościach i ku naszemu 
zdziwieniu czujemy się jakbyśmy byli zupełnie sami. Pozostali zniknęli jak za dotknięciem 
czarodziejskiej różdżki. Zaczynamy oddychać głębiej swobodniej upajając się kojącą nasze 
zmysły czarną przestrzenią. W tej rozkoszy unosimy wzrok ku górze jakby w podzięce za tę 
cudowną chwilę i zastygamy zaskoczeni. To co dostrzegliśmy ponad głową przerosło 
wszelkie nasze oczekiwania.W sekundę zapadła niezmącona cisza.            
Łagodnie szumiaca woda zamilkła podarowując ten moment bezkresnej ciszy, w której 
możemy upajać się niewiarygodnie pięknym zjawiskiem ukazującym się nam w całej swojej 
odsłonie na sklepieniu tej niezwykłej jaskini. Oto nad naszymi głowami rozciąga się 
międzygalaktyczna podziemna przestrzeń usiana migoczącymi gwiazdami. 
Zastygli w zachwycie nasze myśli kotłują się w głowie. Jak to możliwe że aby zobaczyć 
kosmos i gwiazdy niemalże na wyciągnięcie ręki to wystarczy zejść pod ziemię? 
Zapatrzeni w tę trójwymiarową głębie kosmosu dochodzimy do wniosku że 
skoro jesteśmy po drugiej stronie globu to jest to świat do góry nogami. Nasze zmysły 
zatracają się po stokroć w nadmiarze wrażeń. Nie śmiemy wziąść chociażby najpłytszego 
oddechu aby nie zburzyć przecudnej ciszy panującej w jaskini. Hipnotyzujący widok sprawia 
że jesteśmy tylko my i gwiazdy a cały świat wokół zniknął w oka mgnieniu. Po plecach 
przechodzą dreszcze a całe ciało drży w błogiej ekstazie zachwytu. Wsłuchani w wymowne 
milczenie gwiazd chcemy, aby ta chwila trwała jak najdłużej, te gwiazdy skradły skrawek 
naszego serca i uwiodły naszą duszę.
 - Czy to możliwe, aby gwiazdy świeciły pod ziemią? – zapytacie.
- Ano możliwe. – usłyszycie w odpowiedzi. 
Otóż świecące planktony rosnące na stropie jaskini w ciemnościach wyglądają niczym 
gwiazdy na niebie. Nieziemskości tego widokowego zjawiska nie da się opisać słowami, to 
trzeba zobaczyć na własne oczy.


Niestety nasza wizyta w podziemnych komnatach Natury dobiega końca i wypływamy z
ciemnej groty wprost na zielone polany pomiędzy egzotyczną roślinność lądu. Oczarowani
magią jaskini zakochujemy się w tym niezwykłym kraju po drugiej stronie globu.
Jeszcze tego samego dnia przenosimy się do krainy stworzonej na kartach Tołkienowskiej
trylogii gdzie odwiedzamy malowniczą wioskę Hobbitów w hrabstwie Shire zamieszkiwaną
niegdyś przez ciekawskie niziołki o włochatych stopach i spiczastych uszach. Spacerujemy
pomiędzy kolorowymi norkami i mamy wrażenie jakby ktoś zatrzymał wskazówki zegara na
czas naszej wizyty w Hobbitonie. Porzucone przed norkami narzędzia, pozostawiona w
ogrodzie taczka, doniczki na parapetach okien i rozwieszone pranie sugerują, że lada
moment naszym oczom ukaże się zadomowiony tu Hobbit. A na końcu wioski w karczmie
„Pod zielonym smokiem” możemy delektować się odświeżającym cydrem. Wioska ta jest
kolejnym dowodem na to, że Nowa Zelandia to najbardziej niezwykle miejsce na planecie
Ziemi, bo gdzie indziej poczujesz się jakbyś przekroczył granicę rzeczywistości i odwiedził
fantastyczny świat nakreślony piórem przez genialnego pisarza.



Nie znasz Władcy pierścienia i Hobbita?
Nie szkodzi, to miejsce zainspiruje Cię aby sięgnąć po owe powieści i odwiedzić świat
Hobbitów.
- Aż tyle wrażeń na raz?! – powiecie zaskoczeni.
A ja Wam powiadam, że to dopiero początek.
Kolejnego dnia podekscytowani wyskakujemy energicznie z łóżka gotowi na nowe podboje.
A jest na co czekać.
Wybieramy się na długi trekking do Tongariro National Park.
Wyruszamy o świcie. Pozostawiamy auto na parkingu niedaleko szlaku i wsiadamy w
autokar, który wywozi nas gdzieś na bezludne, odizolowane od cywilizacji pustkowie. Tam
nasz drogi kierowca zostawia nas samym sobie. Porzuceni pośrodku niczego czujemy się
trochę jakbyśmy brali udział w jakimś wyścigu o przetrwanie, gdzie jedynym zadaniem jest
przedrzeć się przez trudny wulkaniczny teren i powrócić do naszego auta pozostawionego
na odległym parkingu. Musimy to zrobić w miarę szybko i sprawnie, aby zdążyć przed
zmrokiem, a więc nie marnując czasu ruszamy na szlak, bo przecież czeka nas
20 kilometrowy trekking co w górach jest nie lada wyzwaniem. Każdy normalny człowiek
przeraziłby się na samą myśl o utkwieniu na bezkresnym odludziu pośrodku niczego, lecz
nasza grupa nie należy do normalnych. My jesteśmy garstką niespokojnych dusz
poszukujących niebanalnych doświadczeń. My jesteśmy jak narkomanii z tą różnicą, że
my ćpamy podróże na maska.  W naszych żyłach płynie krew nieustraszonych
wojowników walczących o własne marzenia. My mamy swędzone stopy, które aż palą się
aby zdobywać szczyty gór i przemierzać niezliczone kilometry na malowniczych szlakach.
My pragniemy zostać wchłonięci przez Tołkienowski Mordor, poczuć zapach siarki w naszych
nozdrzach i zostać brutalnie wytargani za włosy przez szalejący w górach wiatr.
Szlak na początku biegnie łagodnie pomiędzy polanami i leżącymi w nieładzie głazami.
Gęsta mgła unosząca się wokół swoją nostalgią wprawia nas w zadumę i rozbudza w nas
ciekawość. Idąc w jej gęstych oparach zastanawiamy się jakież to skarby kryje w swych
mlecznych kłębach. Idziemy dalej, mgła leniwie odchodzi pozwalając nam cieszyć się
widokiem płynącego strumyku, beztrosko porozrzucanych ogromnych głazów i strumieni
zastygłej lawy. Docieramy do miejsca zwanego Diabelskimi schodami (Devil’s staircase).
Zaczyna się wyczerpująca wspinaczka w górę.



Schody stopniowo ustępują głazom na których zamocowane łańcuchy błyszczą w 
promieniach słońca. Zlani potem stajemy na szczycie, lecz nie dane jest nam jeszcze 
odetchnąć. U naszych stóp rozciąga się księżycowa dolina, która dostarcza pięknych 
wizualnych doznań.
Wpatrujemy się w bezkresną dal czując się trochę jak Frodo na misji zniszczenia pierścienia
w gorących czeluściach wulkanu w Tołkienowskiej trylogii. Zastygamy w zachwycie
rozkoszując się niespotykanym krajobrazem. Wpatrujemy się w czerwony krater chcąc zatrzymać upływający czas aby upajać się bez końca ogarniającą nas euforią. Gdzieś w oddali na tle błękitnego niego widzimy szczyt wulkanu Ngauruhoe. I właśnie w tej obłędnej scenerii stajemy się świadkami oświadczyn, co wprawia w nas w jeszcze lepszy nastrój, bo jak tu się nie cieszyć ze szczęścia dwojga zakochanych w sobie ludzi? (Powiedziała: Tak) Składamy zaręczonej parze gratulacje i udajemy się na dalszą wędrówkę. Dookoła widzimy czarny powulkaniczny żwir. Gdzieś w oddali unosi się smuga dymu jednego z aktywnych wulkanów. Podchodzimy do trudnego podejścia, czarny żwir usuwa nam się spod stóp. Podpieramy się rękami w nadziei, że nie sturlamy się wraz z osypującym się żwirem. Czujemy się jakbyśmy szli po ruchomych piaskach, których zadaniem jest wchłonąć nas w swoje głębiny. Gdy wreszcie docieramy na szczyt stromego wzniesienia trud wędrówki wynagradza nam widok Szmaragdowych jezior (Emerald lakes) położonych u podnóża góry, na której stoimy.


Jeśli myślicie że najgorsze za nami to jesteście w wielkim błędzie.
Szlak prowadzi przez dolinę tuż obok jezior, a żeby się tam dostać trzeba zejść po bardzo stromym, piaszczystym zboczu. Tutaj już żaden krok nie jest stabilny i trzeba bardzo uważać, aby nie zjechać ze stromego usypiska na szanownych czterech literach. Osobiście polecam wypróbowaną przeze mnie technikę zejścia na narciarza, czyli oddajemy los w ręce nowo zelandzkich piasków. Stajemy na ugiętych w kolanach nogach i pozwalamy piaskowej górze usuwać się spod naszych stóp podążając wraz z nią - niezapomniane doświadczenie. Szmaragdowe jeziora lśnią w słońcu odcieniami turkusu, błękitu i jasnej zieleni co sprawia, że czujemy się jak w zaczarowanej krainie fantazji gdzieś na krańcu świata. Nie da się przejść obojętnie obok szmaragdowych jezior. Przysiadamy na kamieniu i robimy sobie przerwę na posiłek. Upajamy się rozciągającą się przed naszymi oczami scenerią w sekundę zapominając o morderczym podejściu, które właśnie pokonaliśmy. Atmosfera tego miejsca powoduje, że czujemy się jakbyśmy siedzieli na ogromnym tarasie ekskluzywnej restauracji z najbardziej spektakularnym widokiem świata. Najbardziej prosty posiłek smakuje tu jak wykwintny przysmak w królewskich pałacach. A najlepsze jest to, że dotarcie tu wymaga nie lada wysiłku, a więc nie każdemu jest dane odwiedzić to miejsce w związku z tym czujemy się nadzwyczaj wyjątkowo. Przeciągamy te chwile w nieskończoność, lecz nadchodzi w końcu czas aby ruszyć dalej. Szlak prowadzi krętymi serpentynami kamienną doliną pomiędzy szczytami a następnie przez łąki porośnięte suchą trawą. Gdzieś w oddali możemy podziwiać jezioro Taupo i dymiące wulkany. 


Odcinek ten skłania do głębokich rozmyślań o życiu, własnych słabościach, granicach do pokonania i rozciągających się przed nami odległych horyzontach. Jesteśmy tylko my, sucha trawa, kamienie i śmierdzące siarką powietrze, które skłania nas do refleksji, że nie wszystko co piękne musi ładnie pachnieć. Nic nie jest idealne, wszystko ma swoje wady i zalety, tak samo jest z przyrodą. Przekonujemy się, że czasami najpiękniejsze widoki śmierdzą niemiłosiernie.
Podsumowując Tongariro Alpine Crossing jest niezwykle pięknym szlakiem i poza kilkoma trudnymi podejściami nie jest nadzwyczaj wymagającą trasą, a więc polecam każdemu wytrwałemu podróżnikowi.
A tak na marginesie dodam jeszcze, że dopisało nam szczęście i odnaleźliśmy porzucone na parkingu auto. Jak to się mówi: Game over.
Kolejnego dnia z samego rana wybieramy się w odwiedziny do samego Diabła, bo przecież wszystko ma swoje mroczne strony, nawet Nowa Zelandia. Do doliny Wai-O-Tapu gdzie docieramy przez dziwny las w których drzewa wyglądają jakby zaklęte tańczyły w rytm diabelskich bulgotów gorącego błota, które swą temperaturą może sięgać nawet do 74 stopni Celsjusza.


Z bulgoczących groźnie gejzerów i gorących źródeł ulatnia się śmierdząca siarką biała gęsta para. Gdzieś w tych diabelskich oparach dostrzegamy zapadnięty krater zwany domem Diabła. 
Przebiega nam przez głowę myśl, że być może te śmierdzące opary wcale nie są spowodowane gotującymi się błotami? Może to sam Diabeł w swym zaciszu gotuje zupę ze zgniłych jaj? Wzdrygamy się w obrzydzeniu na samą myśl śmierdzącej mikstury i podążamy dalej ku jeziorku, które wygląda jak porzucona paleta jakiegoś roztargnionego artysty. 


Opuszczając tereny doliny Wai- O- Tapu mijamy jaskrawo seledynowe jeziorko, które wygląda jakby spadło z jakiejś odleglej obcej planety. 



Kończyny wizytę w śmierdzącej krainie zgniłych jaj i kierujemy się w stronę Wellington aby cieśniną Cooka przepłynąć na południową wyspę Nowej Zelandii. Jednak po drodze po raz kolejny nasze swędzące stopy dają się we znaki. Nie ma rady, musimy odbyć nadprogramowy trekking inaczej nie usiedzimy w spokoju aż do samego portu. A więc korzystając z dobrobytu Internetu znajdujemy szlak prowadzący na skraju zbocza stromej góry – Escarpment track . Z wypiekami na twarzach nie zważając na psującą się pogodę, ostry wiatr i zwiastujące nadchodzący deszcz chmury pozostawiamy naszego cudownego kierowcę i wyruszamy w nieznane. Owa 3 i pól godzinna trasa znaleziona naprędce w przypływie spontaniczności w zupełności spełnia nasze oczekiwania. Niezwykle strome podejścia na skraju ogromnej góry wystawiają nasze spragnione przygody policzki na gwałtowne powiewy morskiego wiatru. Ze stromej trasy możemy podziwiać zlewający się błękit morza z szarością nadciągających złowieszczych chmur. A daleko w dole pod naszymi stopami rozciąga się piaszczysta plaża. Góry i plaża w jednym miejscu – czy można życzyć sobie czegoś więcej do szczęścia? Chyba nie. Po drodze podziwiamy rosnące na szlaku palmy i ogromne dzikie paprocie.  Przechodzimy przez most łączący dwa ogromne wzgórza porośnięte trawą, palmami i drzewami wyglądającymi tak jakby pochodziły z jakiegoś stumilowego lasu z niekończącej się opowieści. Wiszące mosty bujają się pod naszymi stopami zachęcając nas do skakania i beztroskiej zabawy. 


Dokazujemy, radośnie stawiając chwiejne kroki na rozbujanym moście. W końcu docieramy do Wellington, gdzie udajemy się na przeprawę promem przez cieśninę Cooka. Cieśnina ta łączy wody morza Tasmana z wodami Oceanu Spokojnego.  Dla nas rejs ten oznacza kilka godzin spokoju, odpoczynku i relaksu na promie przed podbojami czekającymi nas na południowej wyspie. Oddajemy się błogiemu lenistwu na wygodnych fotelach znajdujących się na pokładzie myśląc że oto wymagającym trekkingiem uspokoiliśmy nasze swędzące stopy i przynajmniej tego popołudnia nie będą już nas gnębić. Nic bardziej mylnego. Po kilku chwilach odpoczynku wychodzimy na zewnątrz, aby podziwiać widoki, jednak nie dostarcza to nam wystarczającej dawki entuzjazmu i oto w przypływie natchnienia nasze stopy szaleją w rytmach gorącej salsy.
Czas biegnie szybko i oto trzeba wysiadać. Dzień się kończy, noc mija w oka mgnieniu i znów z entuzjazmem witamy nowy dzień pałając dziecięcą ciekawością cóż to takiego nas dziś czeka?  Tego dnia wybieramy się na przylądek Cape Foulwind. Jest to przepiękny szlak niemalże na samej krawędzi przylądka prowadzący z Punakaiki do Westport. Trasa, na której niesforne dusze drzew namawiają, aby wdrapać się na ich rozłożyste konary i w ich schronieniu wsłuchać się w kojący szum oceanu. I pomimo, że szlak jest dość łatwy to nie sposób się tu nudzić. Wysoka, egzotyczna roślinność podszeptuje, aby podejść bliżej krawędzi, zrobić dodatkowy krok, wychylić się jeszcze bardziej podziwiając rozciągające się przed nami bajeczne widoki. W niektórych momentach dajemy się ponieść tym szeptom i stajemy na krawędzi, rozkładamy ramiona upajając się rozciągającymi się u naszych stóp krajobrazami. 


To właśnie na tym przylądku gdzieś na jakimś kamieniu dostrzegamy foki. Niektóre wylegują się leniwie w promieniach słońca a inne dokazują swawolnie w wodzie. Przyglądając się beztroskim fokom popadamy w zadumę. Jakież to piękne obserwować zwierzęta w ich naturalnym środowisku, bo czyż nie są one szczęśliwsze na wolności? Czy gdzieś w jakimś resorcie czy parku wodnym zobaczymy prawdziwie szczęśliwą fokę?
A no nie. Bo przecież nie da się być szczęśliwym w niewoli. Właśnie dlatego tak cenimy sobie wolność, bo kojarzy nam się ze szczęściem. 
Idziemy dalej, gdzie napotykamy wielokierunkowy znak drogowy wskazujący kierunki i odległość od największych miast świata. 


Ze szlaku schodzimy na pustą, piaszczystą plażę gdzie pieniące się białą pianą fale witają nas frywolnym szumem zapraszając do wspólnej zabawy. Nie trzeba nas długo namawiać. Rzucamy się w morskie objęcia i ze zdziwieniem stwierdzamy, że woda jest niespotykanie ciepła. Fale są tak silne, że zmiatają nas z nóg. Nie sposób płynąć pod prąd. Spienione wody bawią się naszymi włosami, przyjemnie chłodzą zmęczone wędrówką nogi, szepczą nam do ucha niezliczone sekrety powierzone im przez śmiałków, którzy odważyli się oddać w ich objęcia. Unoszą nas na swojej powierzchni pozwalając zasmakować nam beztroskiej zabawy. Mało tego, morze jakby specjalnie dla nas wyrzuciło na gładki piasek dorodne wodorosty, które posłużą nam jako skakanka. Lecz to jeszcze nie koniec beztroskiej zabawy na opuszczonej plaży. Wzburzone fale ku naszej uciesze zaczynają szumieć w rytmie makareny. Nie trzeba nam dwa razy powtarzać odpowiadamy na owe wyzwanie zsynchronizowanym tanecznym układem makareny. Niewielu może się pochwalić że tańczyło makarene na krańcu świata w rytm szumiących fal.
Opuszczamy to magiczne miejsce i podążamy w dalszą wędrówkę. Następnego dnia czekają na nas skały naleśnikowe i wąwóz Hotikita. 
Punakaiki czyli skały naleśnikowe to miejsce gdzie Natura ma swoją pracownię artystyczną. To właśnie tutaj niezwykle kreatywna artystka 30 milionów lat temu utworzyła skały w kształcie spiętrzonych naleśników.
Jak udało jej się stworzyć to niepowtarzalne dzieło sztuki? – zapytacie.


Otóż wykorzystała do tego różnego rodzaju obumarłych prastarych przodków naszych ślimaków, krewetek i innych drobnych morskich stworzeń, wodę, piasek oraz deszcz. Wymieszała to wszystko dokładnie podczas trzęsień ziemi a następnie poddała to procesowi erozji wapiennej i pozostawiła na kilka milionów lat aby dzieło to stwardniało, ukształtowało ten wspaniały krajobraz podziwiany dziś przez tłumy turystów z całego świata. Powiem więcej o tym magicznym miejscu. W słoneczny dzień gdy fala uderza o skały przez kilkanaście sekund pojawia się tęcza, która znika wraz z odpływem fali. Czyż Natura nie jest twórcą doskonałym?


Jakże często nie doceniamy sztuki współczesnych artystów, oceniamy i krytykujemy nie zdając sobie sprawy że być może po prostu ich nie rozumiemy bo wyprzedzają oni swoją epokę, a w związku z tym często ludzkość docenia ich twórczość dopiero u schyłku życia lub nawet po śmierci. A przecież artyści to geniusze, którzy widzą, słyszą i rozumieją więcej niż zwykli śmiertelnicy.
Natura pomimo, że należy do długowiecznych to jednak jej istnieniu i twórczości zagraża najgroźniejszy drapieżnik świata – Człowiek. Śpieszmy się doceniać Nature, chronić ją i szanować, ona tak wiele dla nas zrobiła. Dostarcza nam tak wiele atrakcji, obdarza ogromnym zaufaniem odsłaniając przed nami piękno w całej swojej okazałości. Zawsze wita nas z radością i ciepło tuli w swych twórczych ramionach.
Jeszcze tego samego dnia wybieramy się na krótki spacer wąwozem Hokitika w którym płynąca rzeka zadziwia swoim turkusem. Skoro już jesteśmy w krainie artystów to odwiedzamy lodowego mistrza. Lodowiec Franz Jozef już z daleka wita nas chłodno. Tym razem nie wchodzimy na jego ramiona a jedynie podziwiamy go z daleka. Odwiedzamy także spektakularne jezioro Mathison, w którym niczym w magicznym zwierciadle możemy podziwiać odbijające się ośnieżone szczyty gór.



Z utęsknieniem czekamy na kolejny dzień gdzie w planie mamy kilkugodzinny, wymagający trekking na Roys Peak (1578 m.n.p.m.). Szlak mierzy jedynie 16 km w obie strony, ale pomimo wszystko wędrówka zajmuje nam niemalże cały dzień. Pniemy się pod stromą górę pośród zielonych polan, gdzie ciekawskie owieczki patrzą się na nas z wyrzutem że oto jakieś  dwunogie, dyszące istoty przerywają ich sielankę.  Po drodze wielokrotnie odwracamy się do tyłu podziwiając genialne widoki na jezioro Wanaka.  Trasa ta zachwyca swoją urodą na każdym centymetrze i zapewniam że jest warta największego wysiłku. Dostarcza nam masę wrażeń i nie bylibyśmy sobą gdybyśmy ostatniego 





odcinka nie poszli stromym grzbietem, przecież nasza dusza kocha wyzwania. Zdobywając ten szczyt przypomina nam się cytat „To nie góry pokonujemy lecz samych siebie.” Jakież to prawdziwe. Pniemy się do góry walcząc z własnymi słabościami, niedoskonałościami charakteru, niezaspokojonymi ambicjami i wygórowanymi oczekiwaniami. Uczymy się cierpliwości, wytrwałości, pokory i wdzięczności za każdą natchnioną minutę, bo tylko dzięki temu zdobędziemy szczyt, gdzie poczujemy ogarniający nas przypływ uczucia satysfakcji i spełnienia. Przecież właśnie po to jeździmy w góry, aby doświadczać uczuć, których brakuje nam na co dzień. Chcemy oderwać się od szarej codzienności i schować się przed bezwzględnym światem rywalizacji. My chcemy jedynie oglądać świat z miejsca, gdzie rozciągający się przed nami bezkresny horyzont ofiaruje poczucie wolności i przestrzeni. I właśnie szczyt Royce peak dostarcza nam tych wrażeń, spełnia nasze oczekiwania wyciskając z nas niejedną krople potu. Wracamy ze szlaku umęczeni i zakurzeni, lecz z kieszeniami wypchanymi słonecznym szczęściem i wspomnieniami, które zostaną z nami do końca naszych dni. Wszystko ma jednak swoją cenę. Najpiękniejszymi widokami możemy się delektować jedynie z najwyższych szczytów a zapłacimy za to bolącymi nogami.
Kolejnego dnia wybieramy się na spokojny spacer i rejs po malowniczej zatoce Milford Sound, gdzie znów spotykamy wylegujące się na kamieniach foki i zostajemy przemoczeni przez olbrzymie, pieniące się w dzikim pędzie w dół wodospady.


W końcu nadchodzi oczekiwany z niecierpliwością dzień, w którym wybieramy się na 32 kilometrowy szlak Routeburn. Rozpoczynając naszą wędrówkę tą trasą niespodziewanie zostajemy wchłonięci przez dziką krainę stumilowego lasu. Olbrzymie, gęste, porośnięte mchem i fikuśnie powykręcane drzewa sprawiają wrażenie jakby żywcem wyjęte z baśniowych opowieści.


Wraz z rozłożystymi paprociami kryją w sobie nie jedną mroczną tajemnice powierzoną im przez zbłąkanego wędrowca. Doskonale znają historie każdego śmiałka, który odważył się przemierzyć ten trudny szlak. Nie jeden piechur pragnąc zostać wysłuchanym do końca przychodził tu zwierzać się ze swoich największych lęków. Doświadczamy tu niezwykłego zjawiska podróży w czasoprzestrzeni. Wchodzimy do świata, gdzie natchnieni pogrążamy się w refleksji, upajamy ciszą i doceniamy prostotę życia. Oto znajdujemy się w krainie, gdzie brak wifi, zasięgu, ciepłej wody i elektryczności odcina nas od reszty świata i jednocześnie z nim łączy. Bo oto połączeni ze światem Natury dostrzegamy prawdziwe piękno naszej planety. Gęste paprocie kryją w sobie życie żyjących w symbiozie leśnych stworzonek. A może żyją tu również leśne skrzaty? Przecież ten kraj na krańcu świata kryje w sobie nie jedną niespodziankę.


Noc spędzamy w schronisku w bardzo prostych warunkach. Okazuje się, że tak naprawdę niewiele nam potrzeba do szczęścia.
Zasypiamy nie zdając sobie sprawy że najlepsze chwile wciąż przed nami. 
Otóż jeszcze przed świtem wychodzimy na szlak w całkowitych ciemnościach oświetlając sobie drogę jedynie światełkami podręcznych latarek i wprost nie możemy uwierzyć ile radości sprawia nam ten nocny trekking.  Pod osłoną ciemności spełnia się kolejne z naszych pokręconych marzeń: stajemy się niewidzialni.

Nasz wzrok przysłonięty czarną powłoką nocy ustępuje pozostałym, zmysłom wyostrzając je. Dzięki temu wyprawa ta staje się zmysłowym tańcem niespokojnych dusz. W ciemnościach w nasze nozdrza wkrada się zapach lasu, świeżego mchu, wysuszonej trawy, ogromnych głazów porzuconych na stromych zboczach, rozłożystych paproci i milion innych nieznanych nam zapachów. Nie będąc w stanie nic dostrzec w tej ciemnicy wyostrza nam się zmysł słuchu i nagle słyszymy zjawiska, na które zwykle pozostajemy głusi. Ostrożnie stawiając kroki w mrocznych ciemnościach wsłuchani w koncert stumilowego lasu i pomruki bezwzględnych szczytów rozróżniamy szmer pająków tkających pajęczyny, szelest spływających kropli wody z ogromnych liści, uwijające się w pośpiechu mrówki i wieje innych odgłosów wydających przez maleńkie stworzenia żyjące gdzieś w gąszczu pachnących paproci. Podczas tej zmysłowej uczty w całkowitych ciemnościach nie raz zasmakujemy orzeźwiającego podmuchu wiatru zawierającego w sobie świeżość miękkiego mchu i słodycz kropli krystalicznie czystej wody dzikich wodospadów. Każdy nasz krok jest niezwykle ostrożny i wyważony. Idziemy po omacku ucząc się ufności do Matki Natury, bo skoro nas tu zaprosiła to chyba nie będzie nam usuwać kamieni spod stóp ani nie zepchnie nas ze stromego zbocza. Po jakimś czasie rozjaśnia się i gdzieś zza szczytów ośnieżonych gór wychylają się pojedyncze promyki słońca aby wraz z Naturą przywitać kolejny dzień. Druga część szlaku zdaje się nieco trudniejsza, lecz równie piękna. 


Po całym dniu włóczęgi po raz kolejny przenosimy się w czasoprzestrzeni do świata kontrolowanego przez żywotność baterii i dostępu do sieci wifi.
Ostatnie dni naszej genialnej wyprawy mijają szybko i dostarczają niecodziennych wrażeń. Jedziemy do Oamaru gdzie na ulicy zamiast na niesfornych pieszych musimy uważać na przekraczające jezdnie pingwiny. 




Przechadzamy się po plaży z dystansu obserwując należące do pingwinów molo. Stoją na 
nim wpatrzone w daleki horyzont. Zastanawiamy się o czym marzą pingwiny? Ich pragnienia na zawsze pozostaną dla nas tajemnicą. Idziemy dalej, gdzie natrafiamy na kolejne molo i zadumane foki. Molo to należy do nich, my jesteśmy jedynie intruzami, dlatego też obserwujemy je z dystansu. Niektóre z nich podnoszą głowy i wdzięcznie pozują nam do zdjęć jak zawodowe modelki. 



Po kilku chwilach pozostawiamy te wspaniałe zwierzaki aby przespacerować się nad jeziorem Tekapo. Ten łatwy dzień mija przyjemnie i spokojnie, bo kolejnego dnia wybieramy się na Sealy Tarns szlak, gdzie czeka nas pokonanie niemalże 2000 stromych schodów. Schody prowadzą zboczem stromej góry. Wiatr szaleje niemiłosiernie jakby obrał sobie za zadanie zdmuchnięcie nas ze skał, a więc szlak ten zostaje okraszony nie lada wysiłkiem. Jednak każdy krok i każda kropla wyciśniętego z nas potu jest warta widoków z góry. Na szczycie możemy podziwiać majestatyczną górę Cook wysoką na 3724 m.n.p.m. Kolejnym trekkingiem jest Mount Sunday and filmowy Edoras z Władcy Pierścienia, gdzie przechodzimy łąką pomiędzy stadem bydła. Krowy i groźnie spoglądające na nas byki widząc nas zaprzestają żucia swojej ukochanej trawy i odprowadzają nas wzrokiem. 




Niby nic się nie dzieje, lecz idziemy w milczeniu chowając wszelkie rzeczy koloru czerwonego, aby nie wkurzyć byków. Tym razem jesteśmy intruzami w krainie krów.

A więc jak sami widzicie Nowa Zelandia to kraj wyjątkowy. Kraj do góry nogami, na drugim końcu świata, gdzie co noc można oglądać milion błyszczących gwiazd na niebie. Świat, gdzie na plażach zamiast tłoków można spotkać wylegujące się foki i dostojne pingwiny. Świat bez korków i hałaśliwych klaksonów. Nowa Zelandia to kraj, gdzie Hobbity mają swoje norki a my możemy poczuć się jak Tołkienowski Frodo na misji zniszczenia pierścienia. To kraina, gdzie gdzieś na szlaku w dzikim lesie rosną niebieskie grzyby a paprocie przypominają wysokie drzewa. 





To kraj, gdzie owoce i warzywa pachną słońcem a smakują jeszcze lepiej. To kraina, w której, żeby zobaczyć kosmos wcale nie trzeba wybierać się w międzygalaktyczną podróż wystarczy odwiedzić jaskinie.  Nowa Zelandia to miejsce, gdzie Natura stworzyła cały świat na dwóch niewielkich wyspach. To kraj, gdzie każdy znajdzie coś dla siebie: góry, rzeki, doliny, jaskinie, lodowce, puste plaże, wodospady, wulkany, gejzery, bezkresne połacie farm i piękne ogrody. Kolorowy świat niczym wyjęty z baśni tysiąca i jednej nocy, w którym nie ma miejsca na nudę. Świat, który przekonuje nas ze jednak można mieć wszystko w jednym miejscu. Nowa Zelandia to zdecydowanie świat artystów, poetów, pisarzy, marzycieli i wędrowców, którym doskwierają swędzące stopy. Kraj, którego symbolem jest ptak kiwi, czyli mała śmieszna kurka. 


Nowa Zelandia to kraj tak oderwany od rzeczywistości, że aż trudno uwierzyć ze istnieje naprawdę.

Pozdrawiam 

Aneta