Od
zawsze wiadomo, że relacje międzyludzkie nie należą do najłatwiejszych. Często
zbyt bardzo różnimy się od siebie poglądami, stylem bycia lub charakterem, aby
się nawzajem zrozumieć. W związku z powyższym unikamy inności, nieświadomie ignorujemy
„odmieńców” nie zdając sobie sprawy jak wiele może nas z nimi łączyć.
Właśnie
dzisiaj będzie o niezwykłej garstce ludzi, na pierwszy rzut oka zupełnie
przeciętnych, niewyróżniających się z tłumu indywidualistów.
Tak wiele ich
dzieli: różnice poglądów, sposób bycia, zainteresowania, rozbieżność wieku i
mogłabym tak wyliczać bez końca.
Każdy
z nich zamieszkuje tysiące kilometrów od rodzinnego domu.
Czy to przypadek, że
wyemigrowali do tego samego kraju, czy też fatum próbowało ich ze sobą zetknąć
już wcześniej?
Porozrzucani
po zakątkach obcego lądu nigdy nie mieli okazji się spotkać. Nie wiedzieli o
swoim istnieniu aż do dnia, gdy przebiegły los skrzyżował ich ścieżki. A żeby
mieć pewność, że nie przejdą obok siebie obojętnie opatrzność sprawiła, że znaleźli
się na tej samej wyprawie w Norwegii. Zostali skazani na swoje towarzystwo
przez całe 10 dni. Tak niewiele czasu a jednak wystarczająco dużo, aby zżyć się
ze sobą tak bardzo, żeby osiem tygodni po zakończonej wędrówce zorganizować
sobie spotkanie. Nie trzeba było im dwa razy powtarzać. Żadna odległość nie stanowiła
dla nich problemu. Ktoś wsiadł w autobus po długich godzinach ciężkiej pracy,
pomimo że mogliby mieć świetną wymówkę – że zmęczeni, że zbyt późno, że za
daleko. Ktoś przyjechał prosto z niesamowitej wyprawy po Islandii z dwoma,
ciężkimi plecakami i nawet przez myśl jej nie przeszło, żeby wykręcić się długą
podrożą, dodatkowym ciężarem lub kolejowymi niedogodnościami. Ktoś inny udostępnił
zacisze własnego kąta dzieląc się swoją przestrzenią, w której mogliśmy poczuć
się jak we własnym domu. Nic nie było ich w stanie powtrzymać. Witali się z
wypiekami na twarzy, wspomnienia z wyprawy sprzed ośmiu tygodni odżyły. Znów
poczuli tamtą atmosferę. Rozmowom, żartom i śmiechom nie było końca, po raz
setny oglądali zdjęcia z wyprawy przy dźwiękach norweskich poematów. Nie mogli
tak siedzieć bezczynnie, ich dusze wyrywały się ku przygodzie, serca
entuzjastycznie przyspieszyły podążając za pragnieniami a w ich oczach błyszczało
szaleństwo zmieszane z nieposkromioną ciekawością wyczekującą, aby ją w końcu
zaspokoić. I tak oto zrodził się pomysł spontanicznej wyprawy na piękną wyspę Isle of Wight.
Podekscytowani
spotkaniem w radosnych nastrojach wsiedli na prom w uroczym angielskim porcie
Lymington Pier i popłynęli ku przygodzie.
Wiatr targał włosy, gładka tafla wody
pieniła się pod naporem promu. Przeprawa na wyspę Isle of Wight trwała 40 minut
w ciągu, których zdążyli palcem na mapie nakreślić plan wędrówki. Poszło im
sprawnie, bo oto znów byli na głodzie – w ich rozszerzonych źrenicach błyszczała
determinacja.
Ich ciała drżały w narkotycznej trzęsawce, którą zaspokoić mogła
tylko wymagająca wędrówka na stromej krawędzi.
Nieprzeciętni,
niepokorni, niepokonani, ogarnięci podróżniczą manią rozumieli się bez słów. Z zapałem
realizowali spontanicznie nakreślony plan. Odwiedzili uroczą wioskę Shanklin, w
której najstarsze budynki miasta pokryte strzechą przeniosły ich niemalże 500
lat wstecz.
Dopiero
gdy znaleźli się na szczytach klifów poczuli się w swoim żywiole. Zgodnie, w
niemym porozumieniu zeszli z bezpiecznego turystycznego szlaku, który znajdował
się na zielonej polanie. Jak jeden mąż przeskoczyli przez barierki i udali się w
kierunku stromych urwisk. Szli nad samym brzegiem podziwiając horyzont, na
którym bezkresny ocean zlewał się z błękitem nieba. A oprócz turkusowej wody można
również zachłysnąć się zapierającym dech w piersiach widokiem na cieśninę Solent.
Wędrując
na krawędzi białych klifów zaciągali się morskim powietrzem zaspokajając dręczący
ich głód ryzykownych przedsięwzięć. Niejednokrotnie wychylali się poza krawędź,
aby podziwiać znajdującą się kilkanaście metrów niżej białą plażę.
W ich żyłach
znów tętniła adrenalina, która niemalże niosła ich naprzód na niewidzialnych
skrzydłach entuzjazmu. Ich serca przepełnione odwagą biły w rytmie Völuspy,
której dźwięki rozbrzmiewały w ich otwartych umysłach.
Byli jedynymi śmiałkami wędrującymi
na skraju wyspy i właśnie dzięki temu mogli swobodnie wspominać wyprawę, na której
się poznali, nacieszyć się sobą i przecudną naturą jaka ich otaczała. I tak
doszli aż do The Needles (jest to skalisty przylądek znajdujący się w zatoce
Alum Bay). Podziwiać tam można ostre wapienne igły (Needles), są to skały wystające na około 30 metrów ponad taflę wody. A tuż obok nich można nacieszyć wzrok piękną 19 wieczną latarnią morską.
Okolica Alum Bay słynie również z kolorowych klifów
piaskowych o odcieniach bieli, brązu, żółci i czerni.
Wyspa
ta sprawia wrażenie zjawiskowej, jakby trochę oderwanej od rzeczywistości, bajeczne widoki, czyste, pachnące lasem powietrze i przemili mieszkańcy, zawsze
gotowi służyć pomocą lub radą a na szczytach klifów swobodnie pasą się krowy.
Zdaje się
również, że jest to raj dla zapalonych rowerzystów, którzy mogą poszaleć na
zielonych polanach rozciągających się niemalże wszędzie. Na wyspie jest ponad
320 km tras rowerowych o rożnym stopniu trudności, które ciągną się wewnątrz lądu
lub wzdłuż wybrzeża.
Jest coś jeszcze co
tworzy tą wyspę wyjątkową: Podobno w Zatoce Compton podczas odpływu widoczne są
skamieniałe ślady dinozaura, jako że wyspa jest jednym z najbogatszych w skamieniałości
dinozaurów miejsc w Europie.
Wróćmy jednak do grupki naszych wędrowców, wracających z tej wyprawy z satysfakcją i poczuciem spełnienia błyszczącym w ich źrenicach. Oto znów naładowali baterie pozytywną energią
wyczuwalną w tym niezwykłym miejscu.
Podobno
nic nie dzieje się bez powodu i nie poznajemy ludzi przypadkowo, a więc i nasi podróżnicy
spotkali się w jakimś celu. Na razie wiedzą tylko tyle, że połączyły ich wspólne
marzenia, które sprawiają, że czują się w swoim towarzystwie jakby się znali od
zawsze. A może jest coś jeszcze? Może dopiero w przyszłości okaże się, dlaczego
tak naprawdę opatrzność zetknęła ich ze sobą?
Na
razie świetnie się bawili na Isle of Wight i przeżyli kilka przygód, których nie
zapomną do końca swoich dni. Otóż zostali pogonieni przez niewielkie stado
dzikich koni, które wcale nie miały złych zamiarów a jedynie nadzieje na
soczyste jabłko.
Była też historia bosych, piaszczystych stóp w autobusie a także sprawa elastycznego pokoju, są to jednak opowieści typu: Co się wydarzyło na Isle of
Wight – zostaje na Isle of Wight.
Jaki
z tego wniosek? Może nie należy unikać inności, bo i w niej można znaleźć podobieństwa?
Okazało się ze nasza grupa odmieńców ma ze sobą tak wiele wspólnego: to Łapacze
marzeń. A czyż nie jest prawdą, że to właśnie spełnianie marzeń jest w życiu najważniejsze?
A tak
od siebie dodam jeszcze, że już rozumiem, dlaczego tak trudno spotkać ludzi kochających
prawdziwe wyzwania, górskich wędrowców, bezkompromisowych marzycieli i
niepoprawnych optymistów.
Przecież
oni są na szlaku, balansują na krawędzi, bo właśnie tam jest najwięcej szczęścia
i pozytywnej energii unoszącej się w powietrzu. Ich nie spotkasz na bezpiecznej
turystycznej ścieżce wśród zwyczajnych śmiertelników.
Pozdrawiam.
Aneta