Szukaj na tym blogu

niedziela, 27 sierpnia 2017

Łapacze marzeń

Od zawsze wiadomo, że relacje międzyludzkie nie należą do najłatwiejszych. Często zbyt bardzo różnimy się od siebie poglądami, stylem bycia lub charakterem, aby się nawzajem zrozumieć. W związku z powyższym unikamy inności, nieświadomie ignorujemy „odmieńców” nie zdając sobie sprawy jak wiele może nas z nimi łączyć. 

Właśnie dzisiaj będzie o niezwykłej garstce ludzi, na pierwszy rzut oka zupełnie przeciętnych, niewyróżniających się z tłumu indywidualistów. 
Tak wiele ich dzieli: różnice poglądów, sposób bycia, zainteresowania, rozbieżność wieku i mogłabym tak wyliczać bez końca.
Każdy z nich zamieszkuje tysiące kilometrów od rodzinnego domu.
Czy to przypadek, że wyemigrowali do tego samego kraju, czy też fatum próbowało ich ze sobą zetknąć już wcześniej?

Porozrzucani po zakątkach obcego lądu nigdy nie mieli okazji się spotkać. Nie wiedzieli o swoim istnieniu aż do dnia, gdy przebiegły los skrzyżował ich ścieżki. A żeby mieć pewność, że nie przejdą obok siebie obojętnie opatrzność sprawiła, że znaleźli się na tej samej wyprawie w Norwegii. Zostali skazani na swoje towarzystwo przez całe 10 dni. Tak niewiele czasu a jednak wystarczająco dużo, aby zżyć się ze sobą tak bardzo, żeby osiem tygodni po zakończonej wędrówce zorganizować sobie spotkanie. Nie trzeba było im dwa razy powtarzać. Żadna odległość nie stanowiła dla nich problemu. Ktoś wsiadł w autobus po długich godzinach ciężkiej pracy, pomimo że mogliby mieć świetną wymówkę – że zmęczeni, że zbyt późno, że za daleko. Ktoś przyjechał prosto z niesamowitej wyprawy po Islandii z dwoma, ciężkimi plecakami i nawet przez myśl jej nie przeszło, żeby wykręcić się długą podrożą, dodatkowym ciężarem lub kolejowymi niedogodnościami. Ktoś inny udostępnił zacisze własnego kąta dzieląc się swoją przestrzenią, w której mogliśmy poczuć się jak we własnym domu. Nic nie było ich w stanie powtrzymać. Witali się z wypiekami na twarzy, wspomnienia z wyprawy sprzed ośmiu tygodni odżyły. Znów poczuli tamtą atmosferę. Rozmowom, żartom i śmiechom nie było końca, po raz setny oglądali zdjęcia z wyprawy przy dźwiękach norweskich poematów. Nie mogli tak siedzieć bezczynnie, ich dusze wyrywały się ku przygodzie, serca entuzjastycznie przyspieszyły podążając za pragnieniami a w ich oczach błyszczało szaleństwo zmieszane z nieposkromioną ciekawością wyczekującą, aby ją w końcu zaspokoić. I tak oto zrodził się pomysł spontanicznej wyprawy na piękną wyspę Isle of Wight.
Podekscytowani spotkaniem w radosnych nastrojach wsiedli na prom w uroczym angielskim porcie Lymington Pier i popłynęli ku przygodzie. 


Wiatr targał włosy, gładka tafla wody pieniła się pod naporem promu. Przeprawa na wyspę Isle of Wight trwała 40 minut w ciągu, których zdążyli palcem na mapie nakreślić plan wędrówki. Poszło im sprawnie, bo oto znów byli na głodzie – w ich rozszerzonych źrenicach błyszczała determinacja. 
Ich ciała drżały w narkotycznej trzęsawce, którą zaspokoić mogła tylko wymagająca wędrówka na stromej krawędzi. 

Nieprzeciętni, niepokorni, niepokonani, ogarnięci podróżniczą manią rozumieli się bez słów. Z zapałem realizowali spontanicznie nakreślony plan. Odwiedzili uroczą wioskę Shanklin, w której najstarsze budynki miasta pokryte strzechą przeniosły ich niemalże 500 lat wstecz.

                             

 W Shanklin skusili się na odwiedzenie parku botanicznego znajdującego się w wąskim i stromym wąwozie. Pomimo, że było w miarę egzotycznie to jednak miejsce to nie zrobiło na nich wrażenia. Brakowało w nim dzikości, spontaniczności i nutki szaleństwa.




Ich ciągnęło na strome urwiska w okolicy Freshwater Bay.
Dopiero gdy znaleźli się na szczytach klifów poczuli się w swoim żywiole. Zgodnie, w niemym porozumieniu zeszli z bezpiecznego turystycznego szlaku, który znajdował się na zielonej polanie. Jak jeden mąż przeskoczyli przez barierki i udali się w kierunku stromych urwisk. Szli nad samym brzegiem podziwiając horyzont, na którym bezkresny ocean zlewał się z błękitem nieba. A oprócz turkusowej wody można również zachłysnąć się zapierającym dech w piersiach widokiem na cieśninę Solent.
Wędrując na krawędzi białych klifów zaciągali się morskim powietrzem zaspokajając dręczący ich głód ryzykownych przedsięwzięć. Niejednokrotnie wychylali się poza krawędź, aby podziwiać znajdującą się kilkanaście metrów niżej białą plażę. 




W ich żyłach znów tętniła adrenalina, która niemalże niosła ich naprzód na niewidzialnych skrzydłach entuzjazmu. Ich serca przepełnione odwagą biły w rytmie Völuspy, której dźwięki rozbrzmiewały w ich otwartych umysłach. 


Byli jedynymi śmiałkami wędrującymi na skraju wyspy i właśnie dzięki temu mogli swobodnie wspominać wyprawę, na której się poznali, nacieszyć się sobą i przecudną naturą jaka ich otaczała. I tak doszli aż do The Needles (jest to skalisty przylądek znajdujący się w zatoce Alum Bay). Podziwiać tam można ostre wapienne igły (Needles), są to skały wystające na około 30 metrów ponad taflę wody. A tuż obok nich można nacieszyć wzrok piękną 19 wieczną latarnią morską.
 

Okolica Alum Bay słynie również z kolorowych klifów piaskowych o odcieniach bieli, brązu, żółci i czerni.

Wyspa ta sprawia wrażenie zjawiskowej, jakby trochę oderwanej od rzeczywistości, bajeczne widoki, czyste, pachnące lasem powietrze i przemili mieszkańcy, zawsze gotowi służyć pomocą lub radą a na szczytach klifów swobodnie pasą się krowy. 



Zdaje się również, że jest to raj dla zapalonych rowerzystów, którzy mogą poszaleć na zielonych polanach rozciągających się niemalże wszędzie. Na wyspie jest ponad 320 km tras rowerowych o rożnym stopniu trudności, które ciągną się wewnątrz lądu lub wzdłuż wybrzeża.  

Jest coś jeszcze co tworzy tą wyspę wyjątkową: Podobno w Zatoce Compton podczas odpływu widoczne są skamieniałe ślady dinozaura, jako że wyspa jest jednym z najbogatszych w skamieniałości dinozaurów miejsc w Europie.

Wróćmy jednak do grupki naszych wędrowców, wracających z tej wyprawy z satysfakcją i poczuciem spełnienia błyszczącym w ich źrenicach. Oto znów naładowali baterie pozytywną energią wyczuwalną w tym niezwykłym miejscu.

Podobno nic nie dzieje się bez powodu i nie poznajemy ludzi przypadkowo, a więc i nasi podróżnicy spotkali się w jakimś celu. Na razie wiedzą tylko tyle, że połączyły ich wspólne marzenia, które sprawiają, że czują się w swoim towarzystwie jakby się znali od zawsze. A może jest coś jeszcze? Może dopiero w przyszłości okaże się, dlaczego tak naprawdę opatrzność zetknęła ich ze sobą?

Na razie świetnie się bawili na Isle of Wight i przeżyli kilka przygód, których nie zapomną do końca swoich dni. Otóż zostali pogonieni przez niewielkie stado dzikich koni, które wcale nie miały złych zamiarów a jedynie nadzieje na soczyste jabłko. 

Była też historia bosych, piaszczystych stóp w autobusie a także sprawa elastycznego pokoju, są to jednak opowieści typu: Co się wydarzyło na Isle of Wight – zostaje na Isle of Wight.  

Jaki z tego wniosek? Może nie należy unikać inności, bo i w niej można znaleźć podobieństwa? Okazało się ze nasza grupa odmieńców ma ze sobą tak wiele wspólnego: to Łapacze marzeń. A czyż nie jest prawdą, że to właśnie spełnianie marzeń jest w życiu najważniejsze?

A tak od siebie dodam jeszcze, że już rozumiem, dlaczego tak trudno spotkać ludzi kochających prawdziwe wyzwania, górskich wędrowców, bezkompromisowych marzycieli i niepoprawnych optymistów.

Przecież oni są na szlaku, balansują na krawędzi, bo właśnie tam jest najwięcej szczęścia i pozytywnej energii unoszącej się w powietrzu. Ich nie spotkasz na bezpiecznej turystycznej ścieżce wśród zwyczajnych śmiertelników.

Pozdrawiam.

Aneta